Katecheza 21: Adoracja – szkoła harmonii życia

Jednym z największych problemów naszych czasów jest pośpiech. Każdy gdzieś się spieszy i nikt nie ma na nic czasu. Niektórzy żartobliwie mawiają, że współczesny człowiek składa się z duszy nieśmiertelnej i z kalendarza. W skrajnych przypadkach u tych, którzy ciągle tak się spieszą może dojść do sytuacji, że biegają jakby na pustych przebiegach: dużo się napracują, a prawie nic z tego nie ma. Popatrzmy dziś na Eucharystię, jako najwspanialszą szkołę uczącą nas, jak łączyć aktywizm z duchowością.

Wielu ludzi uważa adorację za „stratę czasu”. Dla kogoś, kto nie wierzy w Boga, adorowanie Jezusa w Najświętszym Sakramencie może wydawać się bez sensu. Cisza, bezruch, nic się nie dzieje. Ludzie
z pochylonymi głowami, schowani, smutni, skuleni w sobie. Tkwią przed pozłoconą monstrancją z kawałkiem białego chleba w środku. O co tu chodzi? Dlaczego poświęcają swój cenny czas na klęczenie w nieraz zimnym kościele?

Te dylematy, jak się okazuje, były już za czasów Jezusa. Pewnego razu, gdy Jezus spożywał ucztę z faryzeuszami, podeszła do Niego pewna grzeszna kobieta i rozlała na Jego stopy drogocenny olejek. Jeden z faryzeuszów – Szymon od razu uznał to za marnotrawstwo i głośno skomentował. Choć nikt z nas nie chciałby być nazwany faryzeuszem, musimy przyznać, że i my dość często tak się zachowujemy: żal nam poświęcić to, co mamy cennego dla Jezusa, czyli nasz czas. Wolimy bardziej chrześcijaństwo pełne chłodu i rezerwy. Robimy tylko to, co konieczne, a każdą dodatkową modlitwę traktujemy jako stratę czasu.

Jeśli tak właśnie wygląda nasze serce, oznacza to, że prawdopodobnie jesteśmy przekonani o własnej sprawiedliwości i samowystarczalności. Jest to bardzo duży grzech, bo w takiej religijności to my jesteśmy w centrum, a nie Bóg. Wydaje się wtedy, że przez zachowanie jakiegoś minimum przepisów i przykazań, wysłużymy sobie Niebo. Nic bardziej błędnego! Same przykazania nie mogą nas zbawić, a jeśli nawet doskonale je zachowujemy, a w sercu nie mamy miłości – prowadzi nas do to obłudy. Dlatego właśnie Jezus tak bardzo piętnował postawę faryzeuszy.

Lekarstwem na to jest postawa adoracji. Tak uczyniła kobieta z przypowieści: klęknęła u stóp Jezusa, uznając się za grzesznicę, a Jego za jej jedynego wybawcę. Zaczęła całować Jego stopy, okazując Mu swoją miłość. Ten gest bardzo poruszył serce Jezusa. Odeszła – jak czytamy – z odpuszczonymi grzechami, ocalona i z wielkim pokojem serca.

Gdy człowiek zaczyna praktykować adorację Najświętszego Sakramentu i przywraca Bogu należne miejsce w swoim życiu, Bóg może w końcu być Bogiem, a my zaczynamy doświadczać realnie owoców naszej modlitwy. Adoracja uczy więc najpierw tego, że powinniśmy się modlić z prostego powodu – Bogu się to należy, bo jest Bogiem, a nam jest to potrzebne, bo jesteśmy słabymi ludźmi.

Słysząc te słowa, zgadzamy się zapewne z tym, że systematyczna modlitwa, a zwłaszcza adoracja, byłaby
czymś bardzo pożądanym w naszym życiu. Od tego przekonania serca powinniśmy teraz przejść do konkretów.

Czymś innym jest wiedzieć o tym, a czymś innym wprowadzić to w czyn. Prawdopodobnie pierwszą naszą wymówką będzie brak czasu i masa obowiązków. Musimy sobie jednak szczerze powiedzieć, że nasze problemy z modlitwą nie wynikają na ogół z braku czasu, tylko z niewłaściwych priorytetów. Dla chcącego nic trudnego. Jeśli coś jest dla nas naprawdę ważne, zawsze znajdziemy na to czas. Pytanie tylko, co jest dla was ważne: telewizja, komputer, koledzy, czy Pan Jezus? Jeśli zrobimy sobie rachunek sumienia może się okazać, że w ciągu dnia marnujemy wiele godzin na rzeczy zupełnie niepotrzebne, a tylko wmawiamy sobie, że nie mamy czasu na modlitwę.

Dlatego tak bardzo jest nam potrzebne praktykowanie codziennej modlitwy, a zwłaszcza adoracji Najświętszego Sakramentu, bo jest najpiękniejszą szkołą, w której uczymy się jak łączyć pracę z modlitwą. Żadna skrajność nie jest dobra. Nie jest dobry aktywizm, który często kończy się zepsutym zdrowiem, osłabionymi więziami z bliskimi, czy też nieprzemyślanymi decyzjami podejmowanymi bez głębszego zastanowienia i osadzenia w modlitwie. Dobry nie jest także kwietyzm, czyli pogląd, że Bóg zrobi wszystko za mnie, podczas gdy ja będę tylko się modlił. Chrześcijanin to ktoś, kto umiejętnie łączy modlitwę z pracą. Bez pracy nie da się żyć, ale bez modlitwy nie da się też wydajnie pracować. Ojciec Pio mawiał:

„nie rozpoczynaj żadnej pracy bez prośby o pomoc Boga”,

a św. Ignacy z Loyoli:

„Tak się módl, jakby wszystko zależało od Boga i tak pracuj, jakby wszystko zależało od ciebie”.

Adoracja jest złotym środkiem, który uczy łączyć ewangeliczną Martę z Marią, czyli świat pracy i kontemplację Jezusa.

Aby uczyć się takiej harmonii życia, trzeba nieraz z czegoś zrezygnować lub coś poświęcić. Trzeba czasem wcześniej wstać, aby pójść na Mszę świętą. Trzeba może zrobić kilka dodatkowych kilometrów, żeby wstąpić na chwilę do kościoła. Nie zawsze jest to łatwe, nie zawsze mamy chęci, dlatego mówimy, że modlitwa jest pewną ofiarą, a ofiara musi po prostu boleć. Jednak właśnie wtedy jest to najpiękniejsza modlitwa, bo jak uczy Papież Benedykt XVI –

„gdy poświęcamy czas i miejsce Bogu, staje się On żywym centrum naszej egzystencji”.

Żywym, a więc kimś realnym i działającym. Właśnie na modlitwie, w adoracji otrzymujemy największą moc, motywację i najlepsze natchnienia do pracy. Tak powiedział św. Faustynie sam Jezus:

„Kiedy jesteś posłuszna, odbieram ci słabość twoją, a natomiast daję ci moc moją. Dziwi mnie to bardzo, że dusze nie chcą uczynić tej zamiany ze mną” (Dz 381).

Czy odważymy się na tę duchową zamianę? My oddamy Bogu codziennie nasz czas, a On da w zamian swoją moc do wszystkich naszych obowiązków. Módlmy się o odwagę do podjęcia trudu tej duchowej przemiany podczas dzisiejszej Eucharystii.


Duchu Święty, który oświecasz serca i umysły nasze, dodaj nam zdolności i ochoty, aby ta Eucharystia była dla nas pożytkiem doczesnym i wiecznym. Przez Chrystusa Pana naszego.

Amen.